Moi Drodzy Przyjaciele!
W nocy z wtorku na środę o 2.15 w nocy nasze trzy domki, w których mieszkaliśmy w Lainya w Sudanie Południowym zostały spalone. W czasie głębokiej nocy nagle się obudziłem i zobaczyłem spadający ogień wraz z trawa z mojego dachu. Wybiegłem na zewnątrz, ale nic nie można było zrobić, gdyż ogień rozprzestrzeniał się w zawrotnym tempie. Jeszcze nigdy nie widziałem tak szybko przemieszczającego się ognia, który strawił kompletnie wszystko w kilka minut. Już po minucie nie można było wchodzić do środka, bo cały dach a raczej paląca się trawa opadała na wszystko. Paląca się moskitiera, łózko, stół, szafa i mnóstwo książek potęgowały ogień. W sąsiednim domku lub raczej afrykańskiej chatce o. Prafula z Indii tez był ogień, ale nieco wolniej trawił łatwo paląca się trawę na dachu. Kolejny domek, który uległ spaleniu to domek o. Bernarda z Konga, co ciekawe nie sąsiadował z nami, ale był oddzielony chatka o. Francisa, który przebywał do piątku na leczeniu w Indiach. Inne domki w tym brata Vincenta z Indonezji (przebywającego na leczeniu w Kenii) i budynki gospodarcze nie uległy spaleniu.
Jest to nieco zaskakujące, ze całkowitemu spaleniu ulegają tylko te budynki, w których spaliśmy tej nocy tj. o. Prafula, o. Bernarda i mój (o. Andrzeja). Tajemniczy ogień raczej nie mógł przeskoczyć nad domkiem o. Francisa lub go ominąć (gdyż tej nocy nie było dużego wiatru) i spalić chatkę o. Bernarda. Kolejne pytanie o to skąd ogień w środku nocy. Dwa dni wcześniej o. Bernard słyszał jakieś kroki o podobnej porze pomiędzy 2.00 a 3.00 w nocy, ale nie przywiązywaliśmy do tego zbytniej uwagi, bo rożne odgłosy można usłyszeć w Sudanie Płd.
Nie wiemy czy to było celowe podpalenie, ale pożar trzech rożnych domków, w tym jednego oddalonego (przedzielonego domkiem który nie uległ spaleniu) daje do myślenia. Tym bardziej, ze to były jedyne domki, w których spaliśmy. Mogliśmy wiec spłonąć żywcem. Na szczęście cało wyszliśmy z tych opresji. Ja mam mały znak oparzenia na szyi i lekki na głowie, ale nie jest to nic poważnego. Pozostałym ojcom nic się nie stało. Miejscowi chrześcijanie pomogli przy gaszeniu pożaru, albo raczej powstrzymaniu jego rozprzestrzeniania, gdyż trzy chatki uległy kompletnemu spaleniu.
Nad ranem przyjechała policja i spisała protokół. Miejscowi parafianie zaczęli przychodzić z płaczem i kondolencjami, a niektórzy tylko z nami siedzieli, aby być w tym trudnym momencie razem z nami. Czasem bycie razem, nawet w milczeniu więcej znaczy niż słowa. W środę rano poprosili mnie o celebrowanie mszy św.
Nie miałem żadnej alby a stula tez dobrze się nie prezentowała na mojej przypalonej koszulce i spodniach, ale nie to było najważniejsze. Msze św. celebrowałem jako znak wdzięczności za nasze życie. Jednocześnie wspomniałem, ze jesteśmy tu by być razem, a kruchość życia przypomina nam o konieczności bycia bliżej Boga i ludzi, bo nie wiemy jak długo jeszcze będziemy żyć. Złączeni w modlitwie „Ojcze nasz” i wspólnym śpiewie przeżywaliśmy razem wspólnotowa Eucharystie.
Po mszy pojawili się przedstawiciele diecezji i rozpoczęliśmy składanie raportów i wizyt (od Annasza do Kajfasza). Poprzez lokalny Payam (coś w rodzaju urzędu miejskiego) udaliśmy się do Pani Comissionare (coś w rodzaju Wojewody). Comissionare była bardzo wzburzona, gdyż za jej kadencji a także jej dwóch poprzedników nie było takiego zdarzenia i obiecała pomoc w wyjaśnieniu tego zdarzenia. Po złożeniu raportu policji udaliśmy się do naszego domu ... lub raczej spalonego domu. Na szczęście dwie chatki, które nie uległy spaleniu były wolne.
Odwiedziły nas tez nasze Siostry Werbistki z Yei i udzieliły nam wsparcia. Ich dom jak również diecezji jest dla nas otwarty, za co jesteśmy wdzięczni. Bardzo mile gesty spotkały nas ze strony miejscowych parafian. Wspólnota ofiarowała nam materace a kobiety z akcji katolickiej przyniosły nam pościel. Będąc w mieście szukałem paska, gdyż moje przypalone spodnie trzymały się tylko na sznurku i gdy chciałem płacić podbiegła jedna dziewczyna, która koniecznie chciała zapłacić za mnie.
Następnie w drodze powrotnej zatrzymała mnie kolejna kobieta, która chciała mi kupić spodnie. Jak się okazało, przypalenie moich spodni było większe niż mi się wydawało ... i było tez widoczne dla innych. W każdym razie kupiła mi parę spodni używanych z drugiej reki. Bardzo się cieszyłem tymi miłymi gestami ze strony tych biednych i prostych ludzi, którzy w przeróżny sposób okazywali swoja sympatie i współczucie.
W piątek celebrowaliśmy wspólnie Drogę Krzyżową na miejscowej kalwarii zrobionej dzięki Waszemu wsparciu z Polski. Dla mnie tez to był dobry dzień, gdyż wrócił nasz „Mission Superior” (po 3 miesiącach leczenia w Indiach) ... tak wiec jako „Vice Mission Superior” będę miał mniej papierkowej pracy i raportów.
Prosimy Was o wsparcie modlitewne. Dziękujemy za dobre słowa i solidarność płynącą z Polski i całego świata,
o. Andrzej Dzida, SVD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz