Z o. Andrzejem
Dzidą, werbistą pracującym od dwóch lat w Sudanie Południowym
rozmawia ks.
Jarosław Czyżewski
Nie ukrywam,
że czuję się dosyć niepewnie ze względu na ten mały słoik,
który znajduje się między nami…
– Są w nim
przywiezione z Sudanu Południowego termity, jadalne, bardzo pyszne,
smakują jak chrupki albo chipsy, są bardziej zdrowe, także
polecamy je nawet dzieciom. W Sudanie to miejscowy przysmak.
Myślę, że
ten wywiad musiałby bardzo długo potrwać, żebym dał się skusić
na termita, ale może mnie Ojciec jeszcze przekona… W ostatnim
czasie media informują, że sytuacja w Sudanie Południowym jest na
tyle trudna, że część organizacji międzynarodowych, a także
misjonarze opuszczają ten teren. Jest tak źle?
– Państwo
Sudan Południowy zaistniało dopiero cztery lata temu, po odłączeniu
się od Sudanu. Obecne problemy to zaszłości, które powstały z
islamizacji kraju po VI wieku; potem nastąpiła brytyjska
kolonizacja w XVIII-XIX wieku, kiedy to pojawiło się
chrześcijaństwo w postaci anglikanizmu i wreszcie w latach 50. XX
wieku powstaje – nie uwzględniając jednak interesów południa,
tzn. odrębności i kultury, i historii – niepodległe państwo
Sudan. Na południu Sudanu, który dzisiaj jest Sudanem Południowym
mieszka ludność typowo afrykańska, natomiast na północy głównie
ludność arabska. Na tym tle pojawiają się konflikty.
Ale sytuacje
problemowe rodzą się także w samym Sudanie Południowym?
– Tak, nie miał
on bowiem wcześniej własnej tożsamości. Zamieszkuje go 13
głównych plemion i – w zależności jak to liczyć – od 100 do
200 grup etnicznych, jest to więc taki kocioł różnych kultur,
podkultur i własnych tradycji. Ponieważ mieszkańcy nie mieli
wcześniej własnego państwa, nie wiedzą jak się zachowywać –
dotąd każdy miał każdy miał swoje plemię, w obrębie którego
chciał jak najwięcej zyskać albo chciał przetrwać. Kolejnym
problemem jest to, że każdy chce mieć przedstawicieli w nowym
parlamencie, a nie jesteśmy w stanie umieścić w nim wszystkich
grup etnicznych. Dalej: na północy Sudanu Południowego są złoża
ropy naftowej, którymi są zainteresowane także inne państwa, w
związku z tym ten konflikt się wzmaga.
Z kolei od
grudnia 2013 roku mamy silny konflikt między plemieniem Dinków i
Nuerów. Z tego pierwszego pochodzi prezydent Salva Kiir Mayardit,
natomiast Nuerowie są reprezentowani przez Riek Machara,
największego opozycjonistę, czy jak powiemy rebelianta. Od tego
czasu toczą się rozmowy pokojowe w różnych miejscach: w Addis
Abebie w Etiopii i w Nairobi w Kenii, ale nie przynoszą rezultatu.
Dlaczego? Bo mamy owe odrębności kulturowe, odrębności
historyczne i nawet jeśli przedstawiciel jednej grupy zgodzi się na
pewne zastrzeżenia, pobratymcy z plemienia mogą mu zarzucić zdradę
– i może się to dla niego różnie skończyć
Jest nadzieja?
– Trzeba ją
mieć. Także pamiętając o historii innych narodów po odzyskaniu
niepodległości – choćby i USA, gdzie była wojna secesyjna i
różne problemy. Musimy więc patrzeć z perspektywy: to jest młode
państwo, które dopiero raczkuje. Czy przetrwa w takich granicach,
czy też będą inne rozwiązania – tego nie wiemy.
Czy w takim
razie jest coś, co jednoczy mieszkańców Sudanu Południowego?
– Tak, to chęć
bycia niezależnym od Sudanu. Po uzyskaniu niepodległości w 2011
była wielka radość, że żyjemy w wolnym państwie, nie jesteśmy
uzależnieni od kultury arabskiej, że nie ma islamizacji. To na
początku bardzo łączyło, ale później pojawiły się pewne
interesy plemienne, klanowe, rodzinne. Niestety brakuje tutaj kultury
rozwiązywania sporów. Biskupi Sudanu i Sudanu Południowego
przestawiają różne listy podkreślając rolę przebaczenia, które
jest możliwe jedynie w Chrystusie. Na razie Sudańczycy południowi
szukają tego rozwiązania gdzie indziej, ale mamy nadzieję, że w
pewnym momencie dojdą do przekonania, że jest to możliwe.
Liczycie się
z tym, że taka trudna sytuacja sprawi, że możecie nie wrócić do
Sudanu po urlopie?
– Musimy być z tymi ludźmi, bo oni potrzebują naszego wsparcia,
nawet jeśli za wiele nie możemy dla nich zrobić. W marcu tego roku
nasze domy zostały podpalone. Różne sytuacje się zdarzają, ale
to nie powinno nas zniechęcać. Misjonarz to nie pracownik socjalny.
Nawet jeśli pewne grupy opuszczają teren Sudanu Południowego,
misjonarze powinni tu być. Co prawda w latach 60. państwo
sudańskie, czyli jeszcze wtedy w całości pod panowaniem Arabów,
wydaliło wszystkich misjonarzy, ale mam nadzieję, że teraz do tego
nie dojdzie, gdyż Sudan Południowy jest obecnie państwem głównie
chrześcijańskim. Wyznawcy Chrystusa stanowią co najmniej 50%
ludności.
Co jest
najtrudniejsze w przyjęciu wiary katolickiej?
– W kulturze
arabskiej, w której poprzednio wyrastali, obecna jest silnie
poligamia. Nasze społeczeństwo jest na szczęście bardzo młode,
65% to dzieci i młodzież poniżej 18 roku życia. Zatem jeśli
zaczniemy współpracować z dziećmi i młodzieżą, pokazywać im
nową drogę, inny model, który sprawi, że będą mogli być ze
sobą szczęśliwi, to może coś z tego wyniknie. Natomiast wracanie
do przeszłości i próbowanie czegoś na siłę nie zawsze może
przynieść dobre efekty. Dlatego też postanowiliśmy wybudować z
pomocą Fundacji Dzieci Afryki centrum dla dzieci i młodzieży, w
którym będą dwa pomieszczenia do zabaw, jedno dla dzieci, drugie
dla młodzieży i dwa pokoje: jedno na miejsce spotkań, drugie do
studiowania. Do projektu budowy Domu Nadziei włączyła się też
Archidiecezja Poznańska (woreczek ryżu) i poszczególne parafie w
Poznaniu oraz Sanktuarium św. Józefa w Kaliszu. Mam nadzieje, że
to jest właśnie ta nadzieja na przyszłość w Sudanie Południowym.
Nie możemy tylko koncentrować się na zamieszkach, lepiej spojrzeć
w przyszłość, zainwestować w dzieci i młodzież.
Jaka była
ojca droga do Sudanu Południowego? I nie chodzi mi oczywiście o
podróż.
– Człowiek
odkrywa Boga w różnych wydarzeniach i spotkaniach. Jako młody
chłopak nie czułem się powołany do kapłaństwa. Gdy miałem 12
lat, pojechałem do sanktuarium maryjnego w Licheniu i tam podczas
spowiedzi ksiądz zapytał: Czy nie chciałbyś być kapłanem?
Przestraszyłem się, mówię: nie, nie, no i wtedy zacząłem się
modlić na różańcu o dobre dziewczyny i dobrą żonę (śmiech).
Studiowałem, pracowałem w banku, w pewnym momencie postanowiłem
pojechać w podróż dookoła świata. Będąc w Meksyku, w
Guadalupe, odmawiałem Anioł Pański. Zatrzymałem się na słowach
„Oto ja, służebnica pańska” – i zabrakło mi słów.
Uśmiechnąłem się i mówię: „Dobrze, Jezu, niech się dzieje
wola Twoja, a właściwie Twojego Taty, niech będzie tak, zawsze mi
błogosławisz”. Poczułem w sercu, że to jest jednak powołanie
do kapłaństwa, do bycia misjonarzem. W dalszej części podróży z
kolei w Indonezji spotkałem cztery muzułmanki. Podeszły do mnie i
pytały: „Czy jesteś szczęśliwym człowiekiem? Co to znaczy
szczęście, czy każdy człowiek na ziemi jest szczęśliwy? I
wreszcie: czy wszyscy ludzie na ziemi mogą być szczęśliwi?”. Te
pytania we mnie zostały. Wróciłem do pracy w banku, chciałem
uspokoić sumienie, ale czułem, że to nie to. Pewnego dnia
włączyłem telewizor – akurat emitowany był program o ojcu
Marianie Żelazku, który pracował wśród trędowatych w Indiach.
Wtedy stwierdziłem, że jeśli są jeszcze tacy ludzie jak on, to
znaczy, że da się żyć wartościami ewangelicznymi. Złożyłem
podanie do werbistów i tak Pan Bóg mnie poprowadził do Sudanu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz