Jest źle, żołnierze
zabijają naszych parafian. Tutaj się robi druga Rwanda. Często leżymy na
podłodze bo kule latają wszędzie. Proszę, módlcie się za nas! – ta dramatyczna
wiadomość pojawiła się ostatnio na Twitterze...
Są to słowa o. Wojciecha Pawłowskiego przebywającego ze mną
na misji w Sudanie Płd. Oddawały tragedię i pewną bezradność wobec otaczającej
nas sytuacji. Porównanie do Rwandy miało zwrócić uwagę świata na problemy
etniczne, gdzie jedno plemię chce dominować nad innym. Głos o. Wojtka jest wołaniem,
by nie dopuścić do takiej sytuacji, jaka miała miejsce między Hutu a Tutsi w
Rwandzie. Sudan Płd. jest skomplikowaną mieszankę etniczną ok. 100 grup i 12
ważnych plemion. Pośród nich dominuje plemię Dinka reprezentowane przez prezydenta
Salva Kiira i plemię Nuer reprezentowane przez głównego opozycjonistę i jeszcze
do niedawna wiceprezydenta Rieka Machara. W naszej misji w Lainya dochodzi jeszcze
problem respektowania danej grupy w parlamencie i w lokalnych władzach. Przysyłane
są też duże grupy żołnierzy rządowych, co powoduje niepewność, a czasami panikę
i ucieczkę do buszu. Z drugiej strony obecne są oddziały miejscowej „milicji”,
która chce chronić teren i prawa miejscowej ludności. W tej sytuacji istnieje
prawdopodobieństwo dojścia do „czystek etnicznych”, szczególnie gdy konflikt
się pogłębi i zabraknie wystarczającej kontroli przywódców nad armią i
podzieloną opozycją. Gdy ta wiadomość pojawiała się w mediach społecznościowych
byliśmy pod ciągłym obstrzałem ze strony żołnierzy i rebeliantów. Nasze miasteczko opustoszało, a
20 tys. mieszkańców Lainya schroniło się do buszu. Sami z siebie nic już nie
mogliśmy zrobić, dlatego prosiliśmy o modlitwę, bo dla Boga nie ma nic
niemożliwego.
Wasza misja stała się
dla wielu ludzi z okolicy schronieniem, jednak żołnierze jej nie uszanowali…
Wiele domów zostało spalonych, w tym chata naszych sąsiadów
Emilii z rodziną, oraz Vitosa naszego pracownika, które znajdowały się na
terenie naszej misji. Wiele osób zginęło od kul, ale jeszcze więcej cierpi w
buszu z powodu braku żywności i lekarstw. Na terenie Domu Nadziei, który
dopiero co został wybudowany schronienie znalazło 165 osób. Po dwóch tygodniach
walk i codziennej niepewności większość z nich uciekła do buszu, a została
tylko garstka, która nie miała dokąd pójść, bo była za słaba. Była z nami też
część pracowników z Ugandy pomagająca przy budowie domu, jak również
nauczyciele z tego sąsiadującego z nami kraju. W trzecim tygodniu walk, 25
lipca, grupa żołnierzy z dwoma opancerzonymi i w pełni uzbrojonymi pojazdami
wtargnęła na teren naszej misji. Część z nich działała pod wpływem alkoholu i
narkotyków. Przeszli przez teren naszej parafii kontrolując chatki w których
mieszkamy oraz dom, w którym schronili się uchodźcy. Wyprowadzili dwóch
mężczyzn. Murarza z Ugandy, Geralda, pracującego przy budowie jednej z naszych
kaplic i Akima nauczyciela z miejscowej szkoły. Myśleliśmy, że to będzie
przesłuchanie, ale po jakimś czasie usłyszeliśmy strzały obok kościoła. Drugi
oddział żołnierzy, który dotarł później mówił o dwóch odnalezionych ciałach. Okazało
się jednak, że mimo ciężkich Gerald jakimś cudem przeżył. Mieliśmy do
dyspozycji jedynie jodynę i antybiotyk. Zatroszczył się o niego nasz współbrat
z Indonezji, a po kilku dniach udało się go ewakuować do leżącego 60 km dalej
szpitala. Zorganizowaliśmy leki i kroplówki, ale pomoc medyczna przez weekend
się nie pojawiła z obawy przez żołnierzami i brakiem wypłat. Na szczęście udało
się go przetransportować do Ugandy, gdzie ma teraz lepszą opiekę. Niestety w
kraju, który tak bardzo potrzebuje edukacji zabito kolejnego nauczyciela.
Żołnierze wskazali nam miejsce, gdzie Akim został zastrzelony i po modlitwie pochowaliśmy
go. Zostawił żonę i małego synka Vidala. Kolejna niepotrzebna śmierć jest jedną
z wielu, które w ostatnich dotykają zbyt dużo rodzin na terenie naszego kraju.
Kiedy pięć lat temu
powstawało to najmłodsze państwo świata, mówiło się, że po wielu latach udręk
jego mieszkańcy zaznają wreszcie pokoju i lepszego życia. Niestety ten czas
pokazał coś zupełnie innego.
Rzeczywiście po referendum, gdzie prawie 100 proc.
mieszkańców opowiedziało się za niezależnością od Sudanu był wielki entuzjazm,
który został potwierdzony przez ogłoszenie niepodległości 9 lipca 2011 r. Było
to wielkie wydarzenie, gdyż po II wojnie światowej interesy ludności
afrykańskiej z Południa nie zostały zauważone. Koniec kolonizacji brytyjskiej
pozwolił na niepodległość Sudanu, który był zdominowany przez Arabów i islam.
Zaczęły się próby arabizacji i narzucenia islamu, a ludność z Południa była
traktowana jako gorszej kategorii. Wcześniejsze niewolnictwo i brak szacunku
przełożyły się na kolejne 60 lat prześladowań i wojen, z przerwami na pewną
autonomię i próby współpracy. Społeczność międzynarodowa została poruszona na
początku XXI w. ludobójstwem w Darfurze. Do dziś jest on integralną częścią
Sudanu. Jednak wyzwolenie Południa od arabizacji i islamizacji nie mogło
automatycznie zachować spokoju w nowo utworzonym państwie. Na teranie Sudanu
Płd. jest wiele grup etnicznych, które nigdy nie były razem w ramach jednego
kraju. To, co je jednoczyło, to był opór przeciw arabizacji, ale jak się wydaje
więcej je dzieliło i niestety cały czas
dzieli. Okazało się, że trybalizm plemienny jest zbyt silny, aby wypracować
pokojowy kompromis. Nie było żadnego projektu, ideologii, które mogłyby zjednoczyć
mieszkańców Południa. Raczej każdy podkreśla swoją przynależność do klanu,
plemienia. Odżyły stare stereotypy na temat innych plemion, a zabrakło
budowania integracji z państwem. Obecnie więcej dla mieszkańców Sudanu Płd.
oznacza identyfikacja z plemieniem niż powiedzenie, że jest się Południowymsudańczykiem.
Kolejnym problemem jest dystrybucja dóbr i władzy, która często nie jest
reprezentatywna. Chęć dominacji nad innym plemieniem, wewnętrzne konflikty,
dbanie o swoje własne rodzinne, plemienne interesy doprowadziły w kraju do
poważnego kryzysu i początków anarchii. Nadzieją jest to, że przy powstawaniu
nowych państw proces integracyjny zawsze trwał wiele lat i towarzyszyły temu
konflikty. Miejmy nadzieję, że ludność Sudanu Płd. zrozumie, iż państwo można
budować nie za pomocą rozwiązań siłowych.
Księdza praca w Sudanie
zaczęła się od napadu na misję i spalenia jej budynków. Jak w takiej sytuacji w
ogóle można prowadzić pracę duszpasterską?
Moja posługa w Sudanie Płd. zaczęła się od zobaczenia biedy
nie tylko materialnej, lecz przede wszystkim edukacyjnej, moralnej. Widoczny
był i jest brak zaangażowania dla dobra wspólnego. To zamknięcie, czy z naszej
perspektywy pewien egoizm wynika z traumatycznych przeżyć wojennych i
niepewności jutra. Każdy chce przeżyć i wszystko wydaje się tymczasowe, jak
domki ze słomianymi dachami, zżerane przez termity, niszczone przez ulewy i
wiatry… czy kolejne konflikty wojenne. Zadaniem duszpasterza jest niesienie
nadziei, bo ona zawieść nie może. Pokazanie, że można wspólnie trwać, dzielić
się Dobrą Nowiną jest bardzo ważne dla lokalnej ludności. Wszystko wymaga tu
czasu i cierpliwości. Starsza ludność jest bardziej zamknięta i mniej ufna, ale
60 proc. społeczeństwa ma mniej niż 18 lat. Postanowiliśmy więc wybudować
centrum dla dzieci i młodzieży, które pozwoliłoby ich wychowywać, jednoczyć i
uczyć rozwiązywania konfliktów bez używania przemocy. Kolejnym zadaniem było
budowanie kościoła, którego dach nie będzie zjadany przez termity i nie
rozpadnie się pod wpływem wichury. Czyli próba przemiany mentalnej z 2,
3-letniej tymczasowości na pewną stabilizację. Przybliżaliśmy też Biblię
pokazując, że są to historie naszego życia. Następowała też próba większego
zaangażowania mieszkańców misji. Jedną z wspólnych inicjatyw było
zorganizowanie pieszej pielgrzymki Miłosierdzia, która objęła 26 z 38 stacji
misyjnych na terenie naszej parafii.
Piesza pielgrzymka w
kraju ogarniętym wojną?
Rzeczywiście był to trochę szalony pomysł i chyba pierwszy na
taką skalę w naszym kraju. Będąc na rekolekcjach ignacjańskich i pytając się
jak mogę zbliżyć się do Jezusa i jak cała nasza parafia św. Rodziny z Lainya,
której jestem proboszczem mogła być bliżej Niego nasunęła się myśl o pielgrzymce
miłosierdzia i pokoju. Idąc do odległej o 70 km od nas kaplicy w Limuro,
prosiliśmy o pokój i Miłosierdzie Boże. W tej pielgrzymce ofiarowaliśmy
problemy wszystkich Sudańczyków, w tym odległej od nas o 30 km Wondruby, która
od zeszłego roku jest opuszczona przez mieszkańców. Wraz z nami pielgrzymowała
grupa uchodźców z tego miasteczka. W pielgrzymce szło ok. 500 osób z 26 (na 35)
kaplic naszej parafii. Wyruszyliśmy w piątek przed Niedzielą Miłosierdzia
Bożego. Nie spodziewaliśmy się wtedy, że i nasze miasto zostanie wyludnione
przez wojnę. Drogi prowadzące do nowo wybudowanej kaplicy w Limuro, były na
początku piaszczyste z unoszącym się tumanem kurzu od pielgrzymów i
przejeżdżających raz na jakiś czas samochodów, oraz z piekącym słońcem.
Dodatkową trudnością było dźwiganie plecaka czy maty do spania przez całą
pielgrzymkę i w drogę powrotną, czyli 140 km, gdyż nie mieliśmy transportu. W
drodze powrotnej upał przeszedł w deszcz, a przeciekający słomiany dach w
kaplicy w Kimba, gdzie po drodze spali pielgrzymi zwielokrotniał wysiłek.
Żywność była zbierana przez poszczególne kaplice. Pielgrzymi nieśli ze sobą
krzyż misyjny, obrazy Maryi i Jezusa Miłosiernego. Wiele osób było szczęśliwych
mogąc pierwszy raz w życiu uczestniczyć w tak niesamowitym wydarzeniu, w Roku
Jubileuszu Miłosierdzia. Część ludzi było nieco wycieńczonych z objawami
malarii, ale umocnionych w wierze. Wiele powierzało Jezusowi swoje problemy,
rodziny, naukę, zdrowie, a przede wszystkim pokój w naszym kraju.
Musieliście się teraz
ewakuować, czy trudno było zostawiać misję?
Na pewno trudno jest zostawić misję. Ludzi nie zostawiliśmy,
gdyż Lainya jest opuszczona i wygląda jak miasto bez życia, ze spalonymi i
splądrowanymi chatkami i sklepami. Dopóki byli ludzie na misji, byliśmy z nimi.
Nasza misja została również okradziona przez rebeliantów. Ludzie, którzy się
ukrywają w buszu cierpią z powodu braku dachu nad głową (komarów, deszczu,
słońca, węży), chorób, a przede wszystkim braku żywności. Opuszczając misję ta
myśl o ludziach, którzy cierpią nie daje spokoju. Przy zablokowaniu drogi z
dwóch stron dostarczenie jakiegokolwiek jedzenia jest niemożliwe. Na drogach
cały czas trwa walka i wiele osób ginie. Żal też było zostawiać Dom Nadziei,
który powinien służyć nadziei Sudanu Płd., dzieciom i młodzieży. Żal zostawiać
niedokończony kościół, ale najbardziej ludzi, którzy są ofiarami tego
bezmyślnego konfliktu. Jest to jednak nie nasza misja, ale Jezusa, mam więc nadzieję, iż jeszcze tam wrócimy.
Papież Franciszek
włączył się jako mediator w przywracanie pokoju, wysłał swego specjalnego
przedstawiciela, który zawiózł przywódcom dwóch zwaśnionych stron specjalne
przesłanie, czy ten jego głos może mieć w ogóle jakieś znaczenie?
Prezydent Salva Kiir teoretycznie jest katolikiem. Spotkał
się też z papieżem podczas jego ubiegłorocznej wizyty w Ugandzie. Problem
jednak nie leży w spotkaniach czy listach, ale otwarciu serca na Boże Miłosierdzie. Rozpoznaniu, że
konfliktu nie da się rozwiązać za pomocą siły, lecz we wzajemnym poszanowaniu
dla odmienności innego plemienia oraz innej wizji funkcjonowania państwa. Jak
na razie tego potrzebnego dla naszego kraju dialogu nie widać. Dotyczy to nie
tylko prezydenta, ale wszystkich chrześcijan w tym najmłodszym państwie świata.
Każda inicjatywa, która zmierza do pokoju jest mile widziana. List nie mógł
zostać osobiście doręczony Macharowi, który musiał uciekać ze stolicy. Ważne
jest jednak, iż Sudan Płd. nie jest sam, że Franciszek wraz z całym Kościołem
modli się o pokojowe rozwiązanie konfliktu, a jednocześnie wskazuje kierunek.
Musimy jednak prosić o nawrócenie i otwartość serc, by były bardziej
współczujące i otwarte na dobro drugiego człowieka, a nie tylko tego z własnego
plemienia.
Jak wygląda obecnie
życie w Sudanie?
W stolicy kraju Dżubie część mieszkańców schroniła się w oenzetowskich
obozach dla uchodźców, które są przepełnione. W czasie walk szukali też ratunku
w kościołach. Biskupi cały czas przypominają przywódcom politycznym, że jest
inna droga niż konflikt, powtarzają słowa „nigdy więcej”, ale to niestety nie
skutkuje. Na dziś problemem jest brak żywności, gdy konflikt się przedłuża nie
można zapewnić jedzenia dla wszystkich. Gdy drogi są zablokowane i dokonywane
są na nich rabunki nie można dostarczyć pomocy do miejsc, gdzie jest ona potrzebna.
Ostatnio jeden z oenzetowskich magazynów został splądrowany przez żołnierzy.
Pod pretekstem poszukiwania broni ukradziono żywność, która miała starczyć na
miesiąc dla 200 tys. ludzi. Brak poczucia bezpieczeństwa związany jest z
niepewnością jutra. Wiele osób boi się wyjść na ulice, gdzie dochodzi do
kradzieży, gwałtów i morderstw. Na szczęście sytuacja w stolicy się poprawiła,
ale nie wiadomo kiedy dojdzie do kolejnego konfliktu. Podobnie jest na północy
kraju. Są tam miasta totalnie opuszczone od ponad roku.
Mówi się, że jest to
największa katastrofa humanitarna jaka dotknęła ten kraj…
Ludzie umierają z głodu i chorób, szczególnie gdy przebywają
przez dłuższy okres w buszu, albo nie są zarejestrowani w obozach dla uchodźców,
tam jednak jest trochę lepiej. Kolejny konflikty i palenie terenów na których
były uprawy spowodowały braki żywnościowe. Gdy wojna domowa się przedłuża nie
można też dokonać kolejnej uprawy, a gdy w pobliżu są żołnierze czy rebelianci
nie można zebrać plonów bez ryzykowania życiem.
Co najbardziej boli,
gdy patrzy się na los cierpiących Sudańczyków?
Nie widzą przyszłości i żyją z dnia na dzień. Wokół jest
konflikt, przemoc i cierpienie. Na dziś potrzebują żywności, którą trudno
dostarczyć, potrzebują lekarstw z którymi jest podobny problem. W dłuższej
perspektywie potrzebują jednak edukacji, uczenia się bycia razem, pracy w
grupie i odkrywania radości z małych rzeczy. Większość problemów Sudańczycy
muszą rozwiązać sami. Gdy słyszy się o zakupie 170 samochodów opancerzonych
zamiast przeznaczenia tego na edukację, ochronę zdrowia, czy rolnictwo można
mieć wątpliwości, co do pokojowych zamiarów przywódców politycznych. Proces
odnowienia czy integracji Sudanu Płd. będzie trwał jeszcze lata. Nie możemy
ulec pokusie, że coś zmienimy w jeden dzień, potrzeba naszej cierpliwości i
wyrozumiałości.
W ostatnim czasie w
Sudanie zabito siostrę zakonną, zginęła ratując, jako lekarz chorego…
Siostra Weronika ze Słowacji była naszą przyjaciółką ze
Zgromadzenia Sióstr Służebnic Ducha Świętego zakonu założonego, tak samo jak
nasze Zgromadzenie Słowa Bożego przez św. Arnolda Janssena. Jesteśmy więc
jednej rodzinie arnoldowej i staramy się współpracować ze sobą we wszystkich
miejscach, gdzie jesteśmy posłani. S. Weronika przybyła do Sudanu sześć lat
temu jeszcze przed ogłoszeniem niepodległości Południa. Była powszechnie
lubiana. Jako lekarz szczególnie miała w opiece mamy z dziećmi, trędowatych i
ludzi z problemami psychicznymi. Nigdy nie odmawiała pomocy, zawsze starała się
znaleźć wyjście z trudnej sytuacji. Pracowała w klinice św. Bakity prowadzonej przez
siostry w Yei. Tego dnia, gdy zginęła wspólnie obchodziliśmy święto patronalne
sióstr w Zesłanie Ducha Świętego. Cieszyliśmy się wspólną modlitwą, byciem ze
sobą. W nocy s. Weronika została wezwana do trudnego przypadku ciąży
bliźniaczej. Musiała matkę przewieźć do szpitala dysponującego odpowiednim
sprzętem. Potem, kolejny raz wyjechała do szpitala z kobietą przygotowaną do
cesarskiego cięcia. Gdy wracała sama karetką, jej ambulans został ostrzelany
przez żołnierzy. Z uwagi na brak odpowiedniej opieki medycznej u nas ewakuowano
ją do szpitala w Kenii, jednak w wyniku ciężkich ran zmarła. Nie wiemy dlaczego
została zabita, być może była to prowokacja. S. Weronika zginęła jako lekarz
służąc innym. Jej przykład zachęca nas do trwania w dobrym pomimo wielu
przeciwności.
O co Ksiądz chce prosić
czytelników Gościa?
Najważniejsza jest teraz modlitwa. Gdy w koronce do Miłosierdzia
Bożego prosimy „miej miłosierdzie dla nas i całego świata” pamiętajmy
szczególnie o Sudanie Południowym...