czwartek, 1 grudnia 2016

Wywiad "Gościu Niedzielnym" nr 36 04/09/2016 str,58-59.

Jest źle, żołnierze zabijają naszych parafian. Tutaj się robi druga Rwanda. Często leżymy na podłodze bo kule latają wszędzie. Proszę, módlcie się za nas! – ta dramatyczna wiadomość pojawiła się ostatnio na Twitterze...
Są to słowa o. Wojciecha Pawłowskiego przebywającego ze mną na misji w Sudanie Płd. Oddawały tragedię i pewną bezradność wobec otaczającej nas sytuacji. Porównanie do Rwandy miało zwrócić uwagę świata na problemy etniczne, gdzie jedno plemię chce dominować nad innym. Głos o. Wojtka jest wołaniem, by nie dopuścić do takiej sytuacji, jaka miała miejsce między Hutu a Tutsi w Rwandzie. Sudan Płd. jest skomplikowaną mieszankę etniczną ok. 100 grup i 12 ważnych plemion. Pośród nich dominuje plemię Dinka reprezentowane przez prezydenta Salva Kiira i plemię Nuer reprezentowane przez głównego opozycjonistę i jeszcze do niedawna wiceprezydenta Rieka Machara. W naszej misji w Lainya dochodzi jeszcze problem respektowania danej grupy w parlamencie i w lokalnych władzach. Przysyłane są też duże grupy żołnierzy rządowych, co powoduje niepewność, a czasami panikę i ucieczkę do buszu. Z drugiej strony obecne są oddziały miejscowej „milicji”, która chce chronić teren i prawa miejscowej ludności. W tej sytuacji istnieje prawdopodobieństwo dojścia do „czystek etnicznych”, szczególnie gdy konflikt się pogłębi i zabraknie wystarczającej kontroli przywódców nad armią i podzieloną opozycją. Gdy ta wiadomość pojawiała się w mediach społecznościowych byliśmy pod ciągłym obstrzałem ze strony żołnierzy i  rebeliantów. Nasze miasteczko opustoszało, a 20 tys. mieszkańców Lainya schroniło się do buszu. Sami z siebie nic już nie mogliśmy zrobić, dlatego prosiliśmy o modlitwę, bo dla Boga nie ma nic niemożliwego.
Wasza misja stała się dla wielu ludzi z okolicy schronieniem, jednak żołnierze jej nie uszanowali…
Wiele domów zostało spalonych, w tym chata naszych sąsiadów Emilii z rodziną, oraz Vitosa naszego pracownika, które znajdowały się na terenie naszej misji. Wiele osób zginęło od kul, ale jeszcze więcej cierpi w buszu z powodu braku żywności i lekarstw. Na terenie Domu Nadziei, który dopiero co został wybudowany schronienie znalazło 165 osób. Po dwóch tygodniach walk i codziennej niepewności większość z nich uciekła do buszu, a została tylko garstka, która nie miała dokąd pójść, bo była za słaba. Była z nami też część pracowników z Ugandy pomagająca przy budowie domu, jak również nauczyciele z tego sąsiadującego z nami kraju. W trzecim tygodniu walk, 25 lipca, grupa żołnierzy z dwoma opancerzonymi i w pełni uzbrojonymi pojazdami wtargnęła na teren naszej misji. Część z nich działała pod wpływem alkoholu i narkotyków. Przeszli przez teren naszej parafii kontrolując chatki w których mieszkamy oraz dom, w którym schronili się uchodźcy. Wyprowadzili dwóch mężczyzn. Murarza z Ugandy, Geralda, pracującego przy budowie jednej z naszych kaplic i Akima nauczyciela z miejscowej szkoły. Myśleliśmy, że to będzie przesłuchanie, ale po jakimś czasie usłyszeliśmy strzały obok kościoła. Drugi oddział żołnierzy, który dotarł później mówił o dwóch odnalezionych ciałach. Okazało się jednak, że mimo ciężkich Gerald jakimś cudem przeżył. Mieliśmy do dyspozycji jedynie jodynę i antybiotyk. Zatroszczył się o niego nasz współbrat z Indonezji, a po kilku dniach udało się go ewakuować do leżącego 60 km dalej szpitala. Zorganizowaliśmy leki i kroplówki, ale pomoc medyczna przez weekend się nie pojawiła z obawy przez żołnierzami i brakiem wypłat. Na szczęście udało się go przetransportować do Ugandy, gdzie ma teraz lepszą opiekę. Niestety w kraju, który tak bardzo potrzebuje edukacji zabito kolejnego nauczyciela. Żołnierze wskazali nam miejsce, gdzie Akim został zastrzelony i po modlitwie pochowaliśmy go. Zostawił żonę i małego synka Vidala. Kolejna niepotrzebna śmierć jest jedną z wielu, które w ostatnich dotykają zbyt dużo rodzin na terenie naszego kraju. 
Kiedy pięć lat temu powstawało to najmłodsze państwo świata, mówiło się, że po wielu latach udręk jego mieszkańcy zaznają wreszcie pokoju i lepszego życia. Niestety ten czas pokazał coś zupełnie innego.
Rzeczywiście po referendum, gdzie prawie 100 proc. mieszkańców opowiedziało się za niezależnością od Sudanu był wielki entuzjazm, który został potwierdzony przez ogłoszenie niepodległości 9 lipca 2011 r. Było to wielkie wydarzenie, gdyż po II wojnie światowej interesy ludności afrykańskiej z Południa nie zostały zauważone. Koniec kolonizacji brytyjskiej pozwolił na niepodległość Sudanu, który był zdominowany przez Arabów i islam. Zaczęły się próby arabizacji i narzucenia islamu, a ludność z Południa była traktowana jako gorszej kategorii. Wcześniejsze niewolnictwo i brak szacunku przełożyły się na kolejne 60 lat prześladowań i wojen, z przerwami na pewną autonomię i próby współpracy. Społeczność międzynarodowa została poruszona na początku XXI w. ludobójstwem w Darfurze. Do dziś jest on integralną częścią Sudanu. Jednak wyzwolenie Południa od arabizacji i islamizacji nie mogło automatycznie zachować spokoju w nowo utworzonym państwie. Na teranie Sudanu Płd. jest wiele grup etnicznych, które nigdy nie były razem w ramach jednego kraju. To, co je jednoczyło, to był opór przeciw arabizacji, ale jak się wydaje więcej je dzieliło i  niestety cały czas dzieli. Okazało się, że trybalizm plemienny jest zbyt silny, aby wypracować pokojowy kompromis. Nie było żadnego projektu, ideologii, które mogłyby zjednoczyć mieszkańców Południa. Raczej każdy podkreśla swoją przynależność do klanu, plemienia. Odżyły stare stereotypy na temat innych plemion, a zabrakło budowania integracji z państwem. Obecnie więcej dla mieszkańców Sudanu Płd. oznacza identyfikacja z plemieniem niż powiedzenie, że jest się Południowymsudańczykiem. Kolejnym problemem jest dystrybucja dóbr i władzy, która często nie jest reprezentatywna. Chęć dominacji nad innym plemieniem, wewnętrzne konflikty, dbanie o swoje własne rodzinne, plemienne interesy doprowadziły w kraju do poważnego kryzysu i początków anarchii. Nadzieją jest to, że przy powstawaniu nowych państw proces integracyjny zawsze trwał wiele lat i towarzyszyły temu konflikty. Miejmy nadzieję, że ludność Sudanu Płd. zrozumie, iż państwo można budować nie za pomocą rozwiązań siłowych.
Księdza praca w Sudanie zaczęła się od napadu na misję i spalenia jej budynków. Jak w takiej sytuacji w ogóle można prowadzić pracę duszpasterską?
Moja posługa w Sudanie Płd. zaczęła się od zobaczenia biedy nie tylko materialnej, lecz przede wszystkim edukacyjnej, moralnej. Widoczny był i jest brak zaangażowania dla dobra wspólnego. To zamknięcie, czy z naszej perspektywy pewien egoizm wynika z traumatycznych przeżyć wojennych i niepewności jutra. Każdy chce przeżyć i wszystko wydaje się tymczasowe, jak domki ze słomianymi dachami, zżerane przez termity, niszczone przez ulewy i wiatry… czy kolejne konflikty wojenne. Zadaniem duszpasterza jest niesienie nadziei, bo ona zawieść nie może. Pokazanie, że można wspólnie trwać, dzielić się Dobrą Nowiną jest bardzo ważne dla lokalnej ludności. Wszystko wymaga tu czasu i cierpliwości. Starsza ludność jest bardziej zamknięta i mniej ufna, ale 60 proc. społeczeństwa ma mniej niż 18 lat. Postanowiliśmy więc wybudować centrum dla dzieci i młodzieży, które pozwoliłoby ich wychowywać, jednoczyć i uczyć rozwiązywania konfliktów bez używania przemocy. Kolejnym zadaniem było budowanie kościoła, którego dach nie będzie zjadany przez termity i nie rozpadnie się pod wpływem wichury. Czyli próba przemiany mentalnej z 2, 3-letniej tymczasowości na pewną stabilizację. Przybliżaliśmy też Biblię pokazując, że są to historie naszego życia. Następowała też próba większego zaangażowania mieszkańców misji. Jedną z wspólnych inicjatyw było zorganizowanie pieszej pielgrzymki Miłosierdzia, która objęła 26 z 38 stacji misyjnych na terenie naszej parafii.
Piesza pielgrzymka w kraju ogarniętym wojną?
Rzeczywiście był to trochę szalony pomysł i chyba pierwszy na taką skalę w naszym kraju. Będąc na rekolekcjach ignacjańskich i pytając się jak mogę zbliżyć się do Jezusa i jak cała nasza parafia św. Rodziny z Lainya, której jestem proboszczem mogła być bliżej Niego nasunęła się myśl o pielgrzymce miłosierdzia i pokoju. Idąc do odległej o 70 km od nas kaplicy w Limuro, prosiliśmy o pokój i Miłosierdzie Boże. W tej pielgrzymce ofiarowaliśmy problemy wszystkich Sudańczyków, w tym odległej od nas o 30 km Wondruby, która od zeszłego roku jest opuszczona przez mieszkańców. Wraz z nami pielgrzymowała grupa uchodźców z tego miasteczka. W pielgrzymce szło ok. 500 osób z 26 (na 35) kaplic naszej parafii. Wyruszyliśmy w piątek przed Niedzielą Miłosierdzia Bożego. Nie spodziewaliśmy się wtedy, że i nasze miasto zostanie wyludnione przez wojnę. Drogi prowadzące do nowo wybudowanej kaplicy w Limuro, były na początku piaszczyste z unoszącym się tumanem kurzu od pielgrzymów i przejeżdżających raz na jakiś czas samochodów, oraz z piekącym słońcem. Dodatkową trudnością było dźwiganie plecaka czy maty do spania przez całą pielgrzymkę i w drogę powrotną, czyli 140 km, gdyż nie mieliśmy transportu. W drodze powrotnej upał przeszedł w deszcz, a przeciekający słomiany dach w kaplicy w Kimba, gdzie po drodze spali pielgrzymi zwielokrotniał wysiłek. Żywność była zbierana przez poszczególne kaplice. Pielgrzymi nieśli ze sobą krzyż misyjny, obrazy Maryi i Jezusa Miłosiernego. Wiele osób było szczęśliwych mogąc pierwszy raz w życiu uczestniczyć w tak niesamowitym wydarzeniu, w Roku Jubileuszu Miłosierdzia. Część ludzi było nieco wycieńczonych z objawami malarii, ale umocnionych w wierze. Wiele powierzało Jezusowi swoje problemy, rodziny, naukę, zdrowie, a przede wszystkim pokój w naszym kraju.
Musieliście się teraz ewakuować, czy trudno było zostawiać misję?
Na pewno trudno jest zostawić misję. Ludzi nie zostawiliśmy, gdyż Lainya jest opuszczona i wygląda jak miasto bez życia, ze spalonymi i splądrowanymi chatkami i sklepami. Dopóki byli ludzie na misji, byliśmy z nimi. Nasza misja została również okradziona przez rebeliantów. Ludzie, którzy się ukrywają w buszu cierpią z powodu braku dachu nad głową (komarów, deszczu, słońca, węży), chorób, a przede wszystkim braku żywności. Opuszczając misję ta myśl o ludziach, którzy cierpią nie daje spokoju. Przy zablokowaniu drogi z dwóch stron dostarczenie jakiegokolwiek jedzenia jest niemożliwe. Na drogach cały czas trwa walka i wiele osób ginie. Żal też było zostawiać Dom Nadziei, który powinien służyć nadziei Sudanu Płd., dzieciom i młodzieży. Żal zostawiać niedokończony kościół, ale najbardziej ludzi, którzy są ofiarami tego bezmyślnego konfliktu. Jest to jednak nie nasza misja, ale Jezusa,  mam więc nadzieję, iż jeszcze tam wrócimy.
Papież Franciszek włączył się jako mediator w przywracanie pokoju, wysłał swego specjalnego przedstawiciela, który zawiózł przywódcom dwóch zwaśnionych stron specjalne przesłanie, czy ten jego głos może mieć w ogóle jakieś znaczenie?
Prezydent Salva Kiir teoretycznie jest katolikiem. Spotkał się też z papieżem podczas jego ubiegłorocznej wizyty w Ugandzie. Problem jednak nie leży w spotkaniach czy listach, ale otwarciu  serca na Boże Miłosierdzie. Rozpoznaniu, że konfliktu nie da się rozwiązać za pomocą siły, lecz we wzajemnym poszanowaniu dla odmienności innego plemienia oraz innej wizji funkcjonowania państwa. Jak na razie tego potrzebnego dla naszego kraju dialogu nie widać. Dotyczy to nie tylko prezydenta, ale wszystkich chrześcijan w tym najmłodszym państwie świata. Każda inicjatywa, która zmierza do pokoju jest mile widziana. List nie mógł zostać osobiście doręczony Macharowi, który musiał uciekać ze stolicy. Ważne jest jednak, iż Sudan Płd. nie jest sam, że Franciszek wraz z całym Kościołem modli się o pokojowe rozwiązanie konfliktu, a jednocześnie wskazuje kierunek. Musimy jednak prosić o nawrócenie i otwartość serc, by były bardziej współczujące i otwarte na dobro drugiego człowieka, a nie tylko tego z własnego plemienia.
Jak wygląda obecnie życie w Sudanie?
W stolicy kraju Dżubie część mieszkańców schroniła się w oenzetowskich obozach dla uchodźców, które są przepełnione. W czasie walk szukali też ratunku w kościołach. Biskupi cały czas przypominają przywódcom politycznym, że jest inna droga niż konflikt, powtarzają słowa „nigdy więcej”, ale to niestety nie skutkuje. Na dziś problemem jest brak żywności, gdy konflikt się przedłuża nie można zapewnić jedzenia dla wszystkich. Gdy drogi są zablokowane i dokonywane są na nich rabunki nie można dostarczyć pomocy do miejsc, gdzie jest ona potrzebna. Ostatnio jeden z oenzetowskich magazynów został splądrowany przez żołnierzy. Pod pretekstem poszukiwania broni ukradziono żywność, która miała starczyć na miesiąc dla 200 tys. ludzi. Brak poczucia bezpieczeństwa związany jest z niepewnością jutra. Wiele osób boi się wyjść na ulice, gdzie dochodzi do kradzieży, gwałtów i morderstw. Na szczęście sytuacja w stolicy się poprawiła, ale nie wiadomo kiedy dojdzie do kolejnego konfliktu. Podobnie jest na północy kraju. Są tam miasta totalnie opuszczone od ponad roku.
Mówi się, że jest to największa katastrofa humanitarna jaka dotknęła ten kraj…
Ludzie umierają z głodu i chorób, szczególnie gdy przebywają przez dłuższy okres w buszu, albo nie są zarejestrowani w obozach dla uchodźców, tam jednak jest trochę lepiej. Kolejny konflikty i palenie terenów na których były uprawy spowodowały braki żywnościowe. Gdy wojna domowa się przedłuża nie można też dokonać kolejnej uprawy, a gdy w pobliżu są żołnierze czy rebelianci nie można zebrać plonów bez ryzykowania życiem.
Co najbardziej boli, gdy patrzy się na los cierpiących Sudańczyków?
Nie widzą przyszłości i żyją z dnia na dzień. Wokół jest konflikt, przemoc i cierpienie. Na dziś potrzebują żywności, którą trudno dostarczyć, potrzebują lekarstw z którymi jest podobny problem. W dłuższej perspektywie potrzebują jednak edukacji, uczenia się bycia razem, pracy w grupie i odkrywania radości z małych rzeczy. Większość problemów Sudańczycy muszą rozwiązać sami. Gdy słyszy się o zakupie 170 samochodów opancerzonych zamiast przeznaczenia tego na edukację, ochronę zdrowia, czy rolnictwo można mieć wątpliwości, co do pokojowych zamiarów przywódców politycznych. Proces odnowienia czy integracji Sudanu Płd. będzie trwał jeszcze lata. Nie możemy ulec pokusie, że coś zmienimy w jeden dzień, potrzeba naszej cierpliwości i wyrozumiałości.
W ostatnim czasie w Sudanie zabito siostrę zakonną, zginęła ratując, jako lekarz chorego…
Siostra Weronika ze Słowacji była naszą przyjaciółką ze Zgromadzenia Sióstr Służebnic Ducha Świętego zakonu założonego, tak samo jak nasze Zgromadzenie Słowa Bożego przez św. Arnolda Janssena. Jesteśmy więc jednej rodzinie arnoldowej i staramy się współpracować ze sobą we wszystkich miejscach, gdzie jesteśmy posłani. S. Weronika przybyła do Sudanu sześć lat temu jeszcze przed ogłoszeniem niepodległości Południa. Była powszechnie lubiana. Jako lekarz szczególnie miała w opiece mamy z dziećmi, trędowatych i ludzi z problemami psychicznymi. Nigdy nie odmawiała pomocy, zawsze starała się znaleźć wyjście z trudnej sytuacji. Pracowała w klinice św. Bakity prowadzonej przez siostry w Yei. Tego dnia, gdy zginęła wspólnie obchodziliśmy święto patronalne sióstr w Zesłanie Ducha Świętego. Cieszyliśmy się wspólną modlitwą, byciem ze sobą. W nocy s. Weronika została wezwana do trudnego przypadku ciąży bliźniaczej. Musiała matkę przewieźć do szpitala dysponującego odpowiednim sprzętem. Potem, kolejny raz wyjechała do szpitala z kobietą przygotowaną do cesarskiego cięcia. Gdy wracała sama karetką, jej ambulans został ostrzelany przez żołnierzy. Z uwagi na brak odpowiedniej opieki medycznej u nas ewakuowano ją do szpitala w Kenii, jednak w wyniku ciężkich ran zmarła. Nie wiemy dlaczego została zabita, być może była to prowokacja. S. Weronika zginęła jako lekarz służąc innym. Jej przykład zachęca nas do trwania w dobrym pomimo wielu przeciwności.
O co Ksiądz chce prosić czytelników Gościa?

Najważniejsza jest teraz modlitwa. Gdy w koronce do Miłosierdzia Bożego prosimy „miej miłosierdzie dla nas i całego świata” pamiętajmy szczególnie o Sudanie Południowym... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz