niedziela, 8 listopada 2015

Trudna wolność Sudanu Południowego

Z o. Andrzejem Dzidą, werbistą pracującym od dwóch lat w Sudanie Południowym
rozmawia ks. Jarosław Czyżewski
Nie ukrywam, że czuję się dosyć niepewnie ze względu na ten mały słoik, który znajduje się między nami…
– Są w nim przywiezione z Sudanu Południowego termity, jadalne, bardzo pyszne, smakują jak chrupki albo chipsy, są bardziej zdrowe, także polecamy je nawet dzieciom. W Sudanie to miejscowy przysmak.
Myślę, że ten wywiad musiałby bardzo długo potrwać, żebym dał się skusić na termita, ale może mnie Ojciec jeszcze przekona… W ostatnim czasie media informują, że sytuacja w Sudanie Południowym jest na tyle trudna, że część organizacji międzynarodowych, a także misjonarze opuszczają ten teren. Jest tak źle?
– Państwo Sudan Południowy zaistniało dopiero cztery lata temu, po odłączeniu się od Sudanu. Obecne problemy to zaszłości, które powstały z islamizacji kraju po VI wieku; potem nastąpiła brytyjska kolonizacja w XVIII-XIX wieku, kiedy to pojawiło się chrześcijaństwo w postaci anglikanizmu i wreszcie w latach 50. XX wieku powstaje – nie uwzględniając jednak interesów południa, tzn. odrębności i kultury, i historii – niepodległe państwo Sudan. Na południu Sudanu, który dzisiaj jest Sudanem Południowym mieszka ludność typowo afrykańska, natomiast na północy głównie ludność arabska. Na tym tle pojawiają się konflikty.

Ale sytuacje problemowe rodzą się także w samym Sudanie Południowym?
– Tak, nie miał on bowiem wcześniej własnej tożsamości. Zamieszkuje go 13 głównych plemion i – w zależności jak to liczyć – od 100 do 200 grup etnicznych, jest to więc taki kocioł różnych kultur, podkultur i własnych tradycji. Ponieważ mieszkańcy nie mieli wcześniej własnego państwa, nie wiedzą jak się zachowywać – dotąd każdy miał każdy miał swoje plemię, w obrębie którego chciał jak najwięcej zyskać albo chciał przetrwać. Kolejnym problemem jest to, że każdy chce mieć przedstawicieli w nowym parlamencie, a nie jesteśmy w stanie umieścić w nim wszystkich grup etnicznych. Dalej: na północy Sudanu Południowego są złoża ropy naftowej, którymi są zainteresowane także inne państwa, w związku z tym ten konflikt się wzmaga.
Z kolei od grudnia 2013 roku mamy silny konflikt między plemieniem Dinków i Nuerów. Z tego pierwszego pochodzi prezydent Salva Kiir Mayardit, natomiast Nuerowie są reprezentowani przez Riek Machara, największego opozycjonistę, czy jak powiemy rebelianta. Od tego czasu toczą się rozmowy pokojowe w różnych miejscach: w Addis Abebie w Etiopii i w Nairobi w Kenii, ale nie przynoszą rezultatu. Dlaczego? Bo mamy owe odrębności kulturowe, odrębności historyczne i nawet jeśli przedstawiciel jednej grupy zgodzi się na pewne zastrzeżenia, pobratymcy z plemienia mogą mu zarzucić zdradę – i może się to dla niego różnie skończyć
Jest nadzieja?
– Trzeba ją mieć. Także pamiętając o historii innych narodów po odzyskaniu niepodległości – choćby i USA, gdzie była wojna secesyjna i różne problemy. Musimy więc patrzeć z perspektywy: to jest młode państwo, które dopiero raczkuje. Czy przetrwa w takich granicach, czy też będą inne rozwiązania – tego nie wiemy.
Czy w takim razie jest coś, co jednoczy mieszkańców Sudanu Południowego?
– Tak, to chęć bycia niezależnym od Sudanu. Po uzyskaniu niepodległości w 2011 była wielka radość, że żyjemy w wolnym państwie, nie jesteśmy uzależnieni od kultury arabskiej, że nie ma islamizacji. To na początku bardzo łączyło, ale później pojawiły się pewne interesy plemienne, klanowe, rodzinne. Niestety brakuje tutaj kultury rozwiązywania sporów. Biskupi Sudanu i Sudanu Południowego przestawiają różne listy podkreślając rolę przebaczenia, które jest możliwe jedynie w Chrystusie. Na razie Sudańczycy południowi szukają tego rozwiązania gdzie indziej, ale mamy nadzieję, że w pewnym momencie dojdą do przekonania, że jest to możliwe.
Liczycie się z tym, że taka trudna sytuacja sprawi, że możecie nie wrócić do Sudanu po urlopie?
– Musimy być z tymi ludźmi, bo oni potrzebują naszego wsparcia, nawet jeśli za wiele nie możemy dla nich zrobić. W marcu tego roku nasze domy zostały podpalone. Różne sytuacje się zdarzają, ale to nie powinno nas zniechęcać. Misjonarz to nie pracownik socjalny. Nawet jeśli pewne grupy opuszczają teren Sudanu Południowego, misjonarze powinni tu być. Co prawda w latach 60. państwo sudańskie, czyli jeszcze wtedy w całości pod panowaniem Arabów, wydaliło wszystkich misjonarzy, ale mam nadzieję, że teraz do tego nie dojdzie, gdyż Sudan Południowy jest obecnie państwem głównie chrześcijańskim. Wyznawcy Chrystusa stanowią co najmniej 50% ludności.
Co jest najtrudniejsze w przyjęciu wiary katolickiej?
– W kulturze arabskiej, w której poprzednio wyrastali, obecna jest silnie poligamia. Nasze społeczeństwo jest na szczęście bardzo młode, 65% to dzieci i młodzież poniżej 18 roku życia. Zatem jeśli zaczniemy współpracować z dziećmi i młodzieżą, pokazywać im nową drogę, inny model, który sprawi, że będą mogli być ze sobą szczęśliwi, to może coś z tego wyniknie. Natomiast wracanie do przeszłości i próbowanie czegoś na siłę nie zawsze może przynieść dobre efekty. Dlatego też postanowiliśmy wybudować z pomocą Fundacji Dzieci Afryki centrum dla dzieci i młodzieży, w którym będą dwa pomieszczenia do zabaw, jedno dla dzieci, drugie dla młodzieży i dwa pokoje: jedno na miejsce spotkań, drugie do studiowania. Do projektu budowy Domu Nadziei włączyła się też Archidiecezja Poznańska (woreczek ryżu) i poszczególne parafie w Poznaniu oraz Sanktuarium św. Józefa w Kaliszu. Mam nadzieje, że to jest właśnie ta nadzieja na przyszłość w Sudanie Południowym. Nie możemy tylko koncentrować się na zamieszkach, lepiej spojrzeć w przyszłość, zainwestować w dzieci i młodzież.
Jaka była ojca droga do Sudanu Południowego? I nie chodzi mi oczywiście o podróż.
– Człowiek odkrywa Boga w różnych wydarzeniach i spotkaniach. Jako młody chłopak nie czułem się powołany do kapłaństwa. Gdy miałem 12 lat, pojechałem do sanktuarium maryjnego w Licheniu i tam podczas spowiedzi ksiądz zapytał: Czy nie chciałbyś być kapłanem? Przestraszyłem się, mówię: nie, nie, no i wtedy zacząłem się modlić na różańcu o dobre dziewczyny i dobrą żonę (śmiech). Studiowałem, pracowałem w banku, w pewnym momencie postanowiłem pojechać w podróż dookoła świata. Będąc w Meksyku, w Guadalupe, odmawiałem Anioł Pański. Zatrzymałem się na słowach „Oto ja, służebnica pańska” – i zabrakło mi słów. Uśmiechnąłem się i mówię: „Dobrze, Jezu, niech się dzieje wola Twoja, a właściwie Twojego Taty, niech będzie tak, zawsze mi błogosławisz”. Poczułem w sercu, że to jest jednak powołanie do kapłaństwa, do bycia misjonarzem. W dalszej części podróży z kolei w Indonezji spotkałem cztery muzułmanki. Podeszły do mnie i pytały: „Czy jesteś szczęśliwym człowiekiem? Co to znaczy szczęście, czy każdy człowiek na ziemi jest szczęśliwy? I wreszcie: czy wszyscy ludzie na ziemi mogą być szczęśliwi?”. Te pytania we mnie zostały. Wróciłem do pracy w banku, chciałem uspokoić sumienie, ale czułem, że to nie to. Pewnego dnia włączyłem telewizor – akurat emitowany był program o ojcu Marianie Żelazku, który pracował wśród trędowatych w Indiach. Wtedy stwierdziłem, że jeśli są jeszcze tacy ludzie jak on, to znaczy, że da się żyć wartościami ewangelicznymi. Złożyłem podanie do werbistów i tak Pan Bóg mnie poprowadził do Sudanu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz